Na bazie lęku o utratę zleceń z powodu popełnionych błędów.
Leżałem w łóżku zwinięty, jak embrion, sparaliżowany przerażeniem, a w mojej głowie szalały myśli o przyszłych negatywnych konsekwencjach moich zaniedbań, o "karze", która na mnie spadnie, o tym, czy (i tym razem) uda mi się od niej wykręcić i co muszę zrobić, jakie wybiegi zastosować, kogo przekonać, kogo ugłaskać. Nagle dotarło do mnie, że nie jest ważne to, co się stanie. Nieważne, co zrobiłem lub co zaniedbałem. Ważne jest odczuwanie paraliżującego lęku, który odbiera mi siły i wolę. Nie jestem w stanie żyć, nie popełniając błędów. Nie jestem doskonały. Za chwilę znowu coś spieprzę lub zaniedbam i pociągnie to za sobą mniej lub bardziej poważne skutki dla mnie i dla innych. Nie uniknę tego. Natomiast tym, czego mogę uniknąć jest paraliżujący lęk. Ten lęk, który zmienia mnie w bezradne dziecko, oczekujące, aż surowy, rozgniewany rodzic wymierzy mu bolesną karę. Łudzące się, że może jednak uda się rodzica obłaskawić i przebłagać.
Pomyślałem, że nie chcę już nigdy odczuwać takiego lęku. Cokolwiek by się działo w moim życiu, ten lęk, który spina mi ciało i zmienia mnie w rozdygotaną, przerażoną i bezsilną galaretę, nie przynosi mi niczego dobrego. To nie jest lęk, który mobilizuje do walki lub ucieczki i przez to ratuje życie. To jest lęk skazańca z celi śmierci, który czeka na jutrzejszą egzekucję. Nie chce umierać, ale wie, że trzeba tam iść - na szafot.
Zwróciłem uwagę na to, co dzieje się wtedy z moim ciałem. Lęk, który tak paraliżuje, musi być odczuwany w ciele. Zauważyłem mocne spięcia mięśni. Zwłaszcza nogi (łydki, uda), plecy (barki, ramiona), klatka piersiowa - obszary aktywne w reakcji walcz/uciekaj. Zacząlem wyobrażać sobie, że te miejsca się relaksują, uspokajałem je i masowałem myślami. Przynosiło to pewną ulgę, ale nie likwidowało całkowicie lęku.
Zrozumiałem, że źródło lęku leży gdzie indziej, nie w reakcji cielesnej. Ciało tylko odpowiada lękowym paraliżem na coś głeboko ukrytego w podświadomości. To właśnie to "coś" sprawia, że moje myśli krążą gorączkowo wokół negatywnych wizji przyszłości. Boję się, że przyjdzie do mnie bolesna przyszłość. Przyjdą negatywne następstwa. Przyjdzie kara.
Czy uda mi się powstrzymać nadejście przyszłości? Oczywiści, że nie. Czy jednak mogę wpłynąć na jej kształt? Czy mogę sprawić, by przyszłość bardziej odpowiadała moim pragnieniom? Tylko w ograniczonym stopniu. Mogę w teraźniejszości (w chwili obecnej) przemyślanym i rozumnym działaniem próbować wpłynąć na przyszłość. Potem mogę tylko mieć nadzieję, że to działanie przyniesie oczekiwany skutek. Jak jednak działać rozumnie, kiedy jestem przerażoną galaretą? Kiedy lęk obezwładnia mój umysł i ciało.
Co naprawdę mnie tak obezwładnia? Pomyślałem, że chodzi o LĘK PRZED ZMIANĄ. Zmiana to RYZYKO. A ja nie mam ZAUFANIA, że zmiana przyniesie dobro, a nie zło. Boję się UTRACIĆ bezpowrotnie moją komfortową teraźniejszość (zmienić obecną sytuację). Poczucie tego wątłego komfortu bierze się stąd, że teraźniejszość (choćby nienajlepsza) jest już ROZPOZNANA. A przyszłość jest NIEPEWNA.
Lęk karmi się przywiązaniem do tego co mam w teraźniejszości. Boję się zmiany, bo pojmuję ją jako stratę. Powinienem nieprzywiązywać się.
Czasem myślę, że reakcje w sytuacjach lękowych są tym, co odróżnia seksoholików o aktywnych wzorcach od tych o wzorcach anorektycznych i izolacyjnych. Jedni rzucają się w wir kompulsywnych aktywności (ryzykowny, nadmiarowy seks), drudzy osuwają się w bezwład zachowań izolacyjnych (fantazje, masturbacja, pornografia).